Broken Łucz

W przededniu wyborów prezydenckich przypadkiem trafiłam w Kamieńcu na niewielki przedwyborczy festyn. Publiczność nie była zbyt liczna, jakieś kilkadziesiąt osób w niemiłosiernym upale podrygiwało do dyskotekowych aranżacji ludowych utworów, wykonywanych przez zespół dziarskich kobiet w średnim wieku. Kilkuosobowa grupka młodzieży w zielono-czerwono-białych koszulkach rozdawała zgromadzonym materiały kampanii wyborczej, której Aleksander Łukaszenka nie prowadził w imieniu swoim, lecz państwa białoruskiego. Zupełnie w duchu słynnych słów przypisywanych francuskiemu królowi Ludwikowi XIV. Młoda dziewczyna w T-shircie z napisem „Białoruś jest zjednoczona” (po białorusku «Беларусь адзіная») wsunęła mi do ręki niewielki kartonik. Z jednej strony przedstawiał odbudowany mohylewski ratusz, poniżej hasło: „Za Białoruś!”. Na odwrocie wydrukowano kalendarz na 2020 rok, z zaznaczoną wytłuszczonym drukiem datą wyborów – 9 sierpnia. 

Rozdawanie kalendarza na 2020 rok w sierpniu wydało mi się dziwacznym, na pewno nietrafionym, pomysłem na polityczną agitację. Czas na rozdawanie kalendarzy to przełom roku, w sierpniu to już dosyć przeterminowany przedmiot. Na pierwszy rzut oka to zwyczajny błąd sztabu wyborczego Łukaszenki. Jednak ten błąd obrazuje pewien białoruski problem z czasem. 

Nieaktualny kalendarz przypomniał mi opowieści o zegarkach marki Łucz. Od kilku osób, które nawet się nie znają, usłyszałam niemal identyczną historię o ich zegarku z tej mińskiej fabryki: Łucz stanął, trafił do naprawy do zegarmistrza, ale po jakimś czasie wskazówki znowu się zatrzymywały. Teraz jestem skłonna sądzić, że przyczyną tej awarii jest fakt, że wszystkie te osoby nie mieszkają w Białorusi. Zegarki dostawały albo w prezencie, albo kupowały je podczas służbowych wyjazdów do Mińska. Być może Łucz w Białorusi chodzi bez zarzutu, bo odmierza tam inny czas. 

Dziwaczną białoruską temporalność dostrzega niemal każdy, kto przybywa do kraju. Zakonserwowana sowieckość, te wszystkie honorowe tablice w centrach miast, kołchozy i rajispołkomy w ludziach z Zachodu wywoływały wrażenie wschodniej egzotyki, utwierdzającej w przekonaniu, że znajdują się bardzo daleko od tego, co rozumieją pod pojęciem Europa. U ludzi z postsowieckiego Wschodu wzbudzały zaś ironiczny uśmiech lub falę młodzieńczej nostalgii, poczucie, że odbywają podróż nie tyle w przestrzeni, co w czasie.  

Wielu obserwatorów zauważyło, że Łukaszenka w swoich wystąpieniach przedwyborczych, obsesyjnie wręcz, wracał do lat dziewięćdziesiątych, wspominał jak ciężki był to okres i dowodził, że mimo tego Białoruś przetrwała. Zasługi w tej dziedzinie milcząco przypisywał samemu sobie. Niczym mityczny tytan podparł gmach kraju i nie pozwolił mu się zawalić pod naporem wiatru przemian i końca historii. Wtedy wszędzie dookoła czas zaczął płynąć innym tempem, a w Białorusi bieg czasu się zatrzymał. 

Istotną cechę białoruskiej temporalności ostatniego ćwierćwiecza stanowiło wrażenie bezczasu. Czas przestał płynąć, ale i nie cofał się. Zupełnie obca była reżimowi Łukaszenki popularna w dyktaturach fiksacja na sprawach historii. Gdy czas się zatrzymał, nieistotna stała się przeszłość, zabrakło przyszłości. Pozostała wieczna teraźniejszość mniej więcej połowy lat dziewięćdziesiątych, oparta na sowieckiej konstrukcji państwa, gospodarki i życia codziennego. Oczywiście, w tej przedłużającej się teraźniejszości zachodziła ograniczona modernizacja, w końcu socjalizm, który wrodził się w sowiecką karykaturę, był z założenia nurtem progresywnym, nastawionym na rozwój. Białoruska teraźniejszość stawała się więc coraz lepsza, miasta coraz czystsze, drogi coraz równiejsze. W dużych białoruskich miastach można było spotkać logo popularnych zachodnich marek. Do Białorusi trafiały nowe technologie i nowe style życie, ale temporalna rama pozostawała niewzruszona. W mniejszych miejscowościach wciąż można było rozglądać się wokół i zastanawiać, który jest obecnie rok. 

Konserwacja czasu stała się znakiem firmowym Białorusi, a dla części Białorusinów powodem do dumy, zwłaszcza wtedy, gdy sąsiednimi krajami targały dziejowe burze, jak chociażby ukraiński Majdan przełomu roku 2013 i 2014. 

– Nikt nie zauważył, że szykuje się u was rewolucja – rzuciłam do znajomego w drodze do Brześcia, tym razem nazajutrz po wyborach. 

– Myśmy sami nie zauważyli – odparł. 

Wiosną i latem 2020 roku okazało się – i było to dość nieoczekiwane dla wszystkich, których z różnych względów interesują sprawy białoruskie – że białoruskie społeczeństwo nie tkwi już w łukaszenkowskim bezczasie. Być może nie żyje w nim już od dawna, choć nie wiadomo od kiedy dokładnie. Niewykluczone, że zmiana temporalności zaszła mniej więcej wtedy, kiedy częściej niż na zegarkach Łucz, Białorusini zaczęli sprawdzać godzinę na smartfonach. W każdym razie uchwycenie tego momentu, kiedy doszło do ostatecznego rozłamu temporalności reżimu i temporalności społeczeństwa, będzie stanowić kluczowe zadanie dla badaczy przyczyn upadku Aleksandra Łukaszenki. 

Zdjęcie: Reuters

Autor: Paulina Siegień

dziennikarka, reporterka i tłumaczka, specjalizuje się w tematyce wschodniej. Absolwentka Studium Europy Wschodniej UW i filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Publikuje między innymi w Krytyce Politycznej oraz New Eastern Europe.

Zobacz wszystkie wpisy od Paulina Siegień → Zobacz całą redakcję portalu →

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *