Kryzys jest oznaką desperacji. Reżim białoruski nie zatrzyma napływu migrantów

Białoruski kryzys graniczny nie zbliża się do końca. To dopiero jego początek. I nic nie wskazuje na to, że wraz z nadejściem jesiennych chłodów i zbliżającą się zimą, inspirowane przez białoruskie władze próby forsowania granicy z Polską, czy Litwą, zakończą się. Przeciwnie.

Alaksandr Łukaszenka szykuje się do długotrwałej i eskalującej kampanii przymuszania UE do dialogu. Póki co jego działania przynoszą odwrotny skutek. W odpowiedzi na białoruski kryzys graniczny Bruksela planuje nowe sankcje. To jednak tylko zwiększa desperację władz z Mińska.

Doświadczenia kryzysów migracyjnych z południa Europy pokazują, że raz utworzony pod presją autorytarnych reżimów, bądź po prostu zarabiających na migrantach watażków szlak migracyjny trudno zamknąć. Bo pokusa wykorzystywania tego instrumentu w szantażowaniu Europy jest zbyt wielka.

Inspiracje Łukaszenki

Najczęściej, jako inspirację dla Łukaszenki, wspomina się kryzys migracyjny z 2015 r. Wówczas tureckie władze zezwoliły na podróż w kierunku Europy tysięcy migrantów ze znajdujących się w Turcji obozów dla uchodźców z Syrii, oraz innych migrantów z Iraku, Afryki, czy Afganistanu. Setki tysięcy ludzi przemierzając greckie wyspy, Bałkany, forsując granicę UE między Serbią a Węgrami, podążało w kierunku Niemiec.

Ostatecznie ostra faza tamtego kryzysu została zażegnana. Recep Tayip Erdogan domagał się uprzywilejowanego traktowania w relacjach z UE, corocznej pomocy finansowej na utrzymanie obozów dla uchodźców oraz liberalizacji polityki wizowej dla Turków. Misją ratunkową zarządzała wówczas Angela Merkel. Niemiecka kanclerz dała wtedy Erdoganowi sporo (np. 6 mld. euro wsparcia), z przymknięciem oczu i wstrzymaniem krytyki tureckich władz za łamanie praw człowieka i zasad demokracji. A jednak turecki nacisk za pomocą migracji wcale się nie skończył.

Mimo zawartego w 2016 r. porozumienia Unii z Turcją, trzy lata później nielegalni migranci znowu przedostawali się z tureckiego wybrzeża na greckie wyspy. A Erdogan znowu grzmiał, że Turcja nie będzie „europejskim hubem dla migrantów”. Wznowienie tureckich żądań miało związek z trwającą w tym czasie operacją wojskową Ankary w Syrii. Od 2016 r. w Turcji przybyło ok. 4 mln. uchodźców.

Mimo, że Turcja otrzymuje z UE spore pieniądze na ich utrzymanie, od czasu do czasu na wybrzeża greckie napływają mniejsze lub większe grupy migrantów, a polityka migracyjna ciągle jest kartą przetargową w rozmowach Erdogana z Brukselą.

Podobne mechanizmy, choć na dużo mniejszą skalę, stosują władze Maroka wobec Hiszpanii. Na zachodnim krańcu Morza Śródziemnego napływ migrantów do Hiszpanii, a także hiszpańskich eksklaw na marokańskim wybrzeżu: Ceuty i Mellili trwa od lat. W maju nastąpił jednak znaczący wzrost liczby migrantów – do kilku tysięcy na dobę. Na tyle duży, że Madryt wysłał do swoich eksklaw posiłki wojskowe. Hiszpanie oceniają, że to efekt poluzowania przez Marokańczyków ochrony granicy – zwłaszcza na morzu. A to z kolei jest środkiem odwetowym za hiszpański opór przed uznaniem praw Maroka do okupacji części Sahary Zachodniej.

Stały element „dyplomacji”

Nacisk na Europę, głównie na Włochy, czy Francję, jest też stałym elementem „dyplomacji” walczących ze sobą w Libii sił: władz z Trypolisu i Bengazi. Libijskie wybrzeże leży na kolejnym, ważnym szlaku migracji z Afryki do Europy.

Każde z państw, które stoi u wrót Europy: Libia, Maroko, czy Turcja, ma instrumenty, by być „hubem” migracyjnym. I z premedytacją wykorzystuje swoje możliwości dla polityki transakcyjnej. Domaga się od państw europejskich ustępstw politycznych, akceptacji autorytaryzmu, czy po prostu pieniędzy. Do tego grona dołączyła teraz Białoruś Łukaszenki.

But w drzwiach

Tylko, że Łukaszenka na razie nic nie osiągnął. Nie pojawiła się jakakolwiek oferta rozmów w sprawie granicy. To o to chodzi tak naprawdę Mińskowi. Wywołanie atmosfery zagrożenia, gra na podziałach politycznych i emocjach w Polsce, czy na Litwie, wojna informacyjna i psychologiczna to tylko środki służące do osiągnięcia głównego celu. A jest nim uczynienie wyłomu w zapoczątkowanej po sierpniu ubiegłego roku europejskiej polityce wobec Białorusi.

Chodzi o to by, UE zatrzymała się w polityce wprowadzania sankcji i rozpoczęła dialog z Łukaszenką. W nim upatrują szansy na stworzenie precedensu. Dialog oznacza bowiem elementarną akceptację Łukaszenki i legitymizację jego władzy po sfałszowanych wyborach i fali przemocy. Temu służy białoruski kryzys graniczny. Łukaszenka chce włożyć but w drzwi Europy. A dalej, napierać na nie, by całkowicie je uchylić i dojść do sytuacji jak sprzed sierpnia 2020r.

Sankcje zamiast dialogu?

Na razie jednak efekty są odwrotne. Zamiast oferty rozmów, w Brukseli planowany jest „dialog” innego rodzaju. Za pomocą kolejnych sankcji. Komisja Europejska planuje kolejne sankcje personalne: ograniczenia wjazdu do UE dla szeregu białoruskich urzędników, sędziów, parlamentarzystów. Być może to kolejne, spóźnione sankcje, ale tym razem mają szczególne znaczenie. Będą wprost powiązane z kryzysem na granicy, tak, jak wprowadzony w czerwcu czwarty pakiet sankcji był za porwanie samolotu RyanAir. Komisja chce również piątego pakietu sankcji (gospodarczych).

Łukaszenka nie ma innych instrumentów, poza kontynuacją i eskalacją kryzysu. Przynajmniej tak to wygląda w jego percepcji. Według różnych ocen na Białorusi nadal przebywa kilka tysięcy migrantów, którzy już tam dotarli. Do Mińska przylatują samoloty z Iraku, Jordanii, Turcji. Białoruś rozszerza od 17 października listę państw objętych ruchem bezwizowym, tzw. turystycznym (do 30 dni pobytu) o Egipt, Iran, Jordanię, Pakistan i RPA. Stwarza to np. możliwość organizacji przylotów charterowych np. z Egiptu i innych państw nie tylko do Mińska, ale i Brześcia, Grodna, Homla, czy Witebska.

Wbrew nadziejom, że zimą kryzys na granicy wyciszy się z uwagi na warunki klimatyczne, białoruskie służby będą dążyły do budowaniu stałego zagrożenia dla polskiej i litewskiej granicy, obfitującego niestety w przypadki tragiczne, kiedy nadejdą prawdziwe chłody.

Niebezpieczne projekcje

O intencjach białoruskiego reżimu świadczą również wypowiedzi Łukaszenki z poniedziałkowej narady z szefami resortów siłowych. – Prowadzicie przeciwko nam wojnę sankcyjną i chcecie, żebyśmy was bronili tutaj? Tak nie będzie. Niech tam walczą z tym, kto nie jest potrzebny w Polsce i na Litwie – mówił Łukaszenka, przy okazji powtarzając swoje klasyczne fantazje o wojnie hybrydowej prowadzonej przez Zachód przeciw Białorusi i o obozach dywersantów antybiałoruskich na Ukrainie.

Wspomnienie o Ukrainie jest nowym akcentem i zwiastuje możliwą aktywizację działań łukaszenkowskich służb również przeciw Kijowowi. Mówi jednak przede wszystkim o desperacji Łukaszenki. I o tym, że w odróżnieniu od Erdogana, władz Maroka, czy libijskich watażków celem Łukaszenki jest również budowanie wizerunku granicznych krajów UE, czyli Polski i Litwy, jako niehumanitarnych wobec migrantów i zdolnych jedynie do destabilizacji sąsiada – Białorusi.

W poszukiwaniu wrogów

To osobisty element zemsty Łukaszenki, ale i tworzenia typowego w jego narracji obrazu krajów Zachodu, które niewiele się w sumie różnią od Białorusi w stosowanych metodach. Potwierdzeniem jest wykorzystywanie przez propagandę białoruską przedwczorajszej tragedii z Mińska. W strzelaninie z funkcjonariuszami KGB, prawdopodobnie podczas próby zatrzymania, zginęli informatyk Andrej Zelcer i jeden z kagiebistów. W tej tajemniczej sprawie niewiele jest jasne, poza tym, że sam Łukaszenka i jego propaganda wykorzystują ją do straszenia dywersantami wspieranymi z zagranicy.

Nie pierwszy raz zresztą władza w Mińsku snuje wizje groźnego, terrorystycznego podziemia działającego na Białorusi. W rzeczywistości jedynie władza stosuje metody terrorystyczne. Zarówno wobec własnych obywateli, jak i zagranicy.

Autor: Michał Kacewicz (Belsat.eu), źródło: Nowa Europa Wschodnia

Zdjęcie: Belsat.eu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *